• Eliza

        •  

           

          Bardzo lubię przyrodę, a szczególnie zwierzęta. Chętnie je obserwuję,
          a potem rysuję. Czasem piszę o nich opowiadania.

          Pomysły na historie czerpię ze swoich snów, a inspiracją dla moich wierszy bywa często tłumacz Google, który potrafi tworzyć zabawne, absurdalne frazy.

           

          Eliza Bieniaszewska

          klasa 8b

           


           

          Czym jest woda

          Czy woda jest istotą?

          Pomyśleć, że się jest wodą.

          Gdyby się było wodą,

          co można by było

          czuć przez skórkę kropli?

          Czy gdyby się było wodą

          szumiałoby w uszach?

          Czy widziałoby się swoje brzegi?

          Jednym słowem - czy by się żyło?

          Jeśli woda żyje, na pewno to wie.
           

          Wiersz został wyróżniony w 2014 roku
          w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim
          Przecież każdy pisze wiersze.

           

          Gra w sny

          Trzy psy, które były mną,

          przyśniły mi się w kolejności

          niezgodnej z ruchem wskazówek zegara.

          Czarny czarną nocą,

          słoneczny o piątej po południu,

          księżycowy o trzydziestej pierwszej.

          Pora rzucić kostką.

          Czarnemu sześć oczek,

          słonecznemu jedno.

          A księżycowy nie gra, bo śpi.

           

           

          Wiem trochę kota

          Znam pewnego kota.

          Wydaje mi się, że coś o nim wiem.

          Bo naprawdę

          trochę go można wiedzieć,

          a trochę siebie

          ma dla siebie.

          Wiem jak wygląda - jest czarny.

          Ale w swoim kocim środku

          ma mnóstwo tajemnic.

          Jedynym, kto wie całego kota

          jest on sam.

          A ja i cały świat

          wiemy trochę kota.

           


           

          Sroka

          Do okna mojej sypialni, znajdującej się na siedemnastym piętrze wieżowca, zapukał ktoś dwie minuty po północy. Wstałam z łóżka i zapaliłam lampkę, żeby zobaczyć, kto to. Okazało się, że to sroka. Była bardzo zdenerwowana i starała się mnie koniecznie obudzić.

          - No, nareszcie! - zaskrzeczała.

          - Jak to, sroka umie mówić!? - zdumiałam się.

          - Tak, w naszym lesie, tym, co jest szesnaście kilometrów stąd, wszystkie zwierzęta potrafią mówić. Ale dosyć tego gadania, nie ma czasu! Posłuchaj, ten las się zapalił! Nie umiemy go zgasić sami, potrzebujemy pomocy!

          - Dobrze, już lecę!

          Galopem się ubrałam i wybiegłam na dwór. Na trawniku stał biały koń w szare łaty. Na grzbiecie, oprócz siodła, miał łuk i kołczan wypełniony strzałami. Strzały były dziwne, bo całkiem przezroczyste i chlupotały. Dopiero po chwili zorientowałam się, że zrobiono je z wody. Jakim cudem woda, bez żadnego naczynia, mogła przybrać kształt strzały? Ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Las płonął!

          - Załóż to i wskakuj! - powiedział koń.

          A sroka dodała:

          - Lećmy! Pokażę ci drogę.

          Niby szesnaście kilometrów to nieduża odległość, ale chociaż przez cały czas pędziliśmy jak szaleni, to i tak wydawało nam się, że wleczemy się jak ślimaki.

          Wreszcie zbliżyliśmy się na tyle, że było już wyraźnie czuć dym. Przyśpieszyliśmy tak, że o mało nie osiągnęliśmy prędkości światła. Już po chwili musieliśmy się zatrzymać. Ogień zdążył ogarnąć korony kilkunastu drzew. Leśne zwierzęta biegały wokół przerażone, ale na szczęście jeszcze nic się żadnemu nie stało.

          - Nie bójcie się, uratuję was! - krzyknęłam i zabrałam się do roboty.

          Wzięłam pierwszą strzałę. Choć mokra i śliska, to jednak była całkiem twarda
          i bez problemu mogłam zaczepić ją o cięciwę. Wycelowałam w stronę największego jęzora ognia i wystrzeliłam. Strzała rozprysnęła się na kilka dużych kropel, które poleciały dalej
          i znowu rozpryskiwały się na następne, a każda z nich coś gasiła. Szybko wycelowałam w kolejny gorący jęzor, naciągnęłam cięciwę najmocniej, jak się dało i wystrzeliłam. Kolejne  drzewo zostało uratowane. Ogień syczał i gasł,
          a ja wciąż strzelałam. Przez chwilę bałam się, że zabraknie mi strzał, ale było ich w kołczanie kilkadziesiąt. Tak ugasiłam cały las.

          Wszystkie zwierzęta, gdy wreszcie uwierzyły, że już nic im nie grozi, stwierdziły zwierzęco oficjalnie, że jestem jedyną prawdziwą obrończynią istot żywych
          i bardzo chciały się odwdzięczyć. Powiedziałam im, że wcale nie muszą, że wystarczy, że są całe, zdrowe i szczęśliwe, ale one nalegały, żebym przyjęła chociaż mały prezencik. Więc się zgodziłam, żeby nie robić im przykrości.

          Wtedy jeden pasiasty szop gdzieś pobiegł, ale zaraz wrócił, niosąc pudełko przyozdobione wzorkiem w liście. Było na nim napisane Psikacz do odżywiania roślin.

          - Tym się psika na chore czy zniszczone rośliny, żeby mogły dalej rosnąć - wyjaśniły zwierzaki. - Mamy takich jeszcze kilka, użyjemy ich, żeby odtworzyć to, co się spaliło.
          A ten będzie dla ciebie.

          Ucieszyłam się. Taki psikacz to pożyteczna rzecz! Podziękowałam im, pożegnałam się i ruszyłam do domu. Niektóre zwierzaki mnie odprowadziły, a pozostałe długo machały mi łapkami, ogonami albo czymś innym, co tam miały.

          Gdy nareszcie wróciłam i położyłam się do łóżka, myślałam jeszcze o tej niespodziewanej nocnej przygodzie. Zastanawiałam się, czy na pewno żadne zwierzę się nie poparzyło oraz skąd właściwie wzięły się te niezwykłe strzały, którymi ugasiłam pożar. W końcu oczy mi się same zamknęły i zasnęłam... jak suseł.

           

           

          Psa Budynia wędrówka poprzez sen, z opowieści do opowieści

          Najpierw muszę przedstawić Wam Budynia. To jeden z bohaterów „Magicznego drzewa”, serii książek Andrzeja Maleszki. W tych książkach jest psem, który dzięki czarom umie mówić po ludzku. Mieszka w szkole. Niby z niego taki zwyczajny mały kundelek. Łaciaty, z uszami różnej wielkości. Właściwie niczyj.
          A jednak jest niezwykły. Mimo że wygląda niepozornie, potrafi o wiele więcej, niż zwykły, przeciętny pies. I jest bardzo odważny.

          Bardzo lubię czytać, szczególnie przed snem. Wieczorem, gdy leżę już w łóżku, jest ciepło i przytulnie, nie mam nic do roboty, ale jeszcze nie bardzo chce mi się spać, moim ulubionym zajęciem jest czytanie. Kiedy czytam, prawie nie zauważam upływu czasu i nie muszę czekać, aż zrobię się senna. Jednak nie wszystkie książki działają tak samo. Zdarza się, że mam ochotę na jedną konkretną i tylko ją mogę czytać aż do zaśnięcia. Ostatnio była kolej na „Magiczne drzewo”. 

          Jechałam właśnie bryczką, gdy nagle z krzaków wyskoczył pies. Był taki, wiecie, większy z mniejszych i troszkę kudłaty. Chciał wskoczyć do bryczki i po kilku próbach wreszcie mu się udało. Choć wyglądał nieco inaczej niż w książkowym opisie, skojarzył mi się z Budyniem. I słusznie. Przedstawił się i rzeczywiście to był on we własnej osobie. A potem wlazł mi pod sweter i powiedział:

          – Wyglądasz na bardzo fajną. Chciałbym być twój.

          Zgodziłam się i pies bardzo się z tego ucieszył. Przytulił się do mnie i zasnął.

          Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu, Budyń zapakował mi się do plecaka, dając w ten sposób znać, że chciałby iść do szkoły. Wzięłam więc plecak razem
          z psem i poszłam. Nie byłam pewna, czy w szkole nie ma zakazu przynoszenia psów i trochę się tym martwiłam, bo gdyby był, to Budyń na pewno zacząłby marudzić i zrobiłby się wtedy nie do wytrzymania.

          Tego dnia pierwszą lekcją była przyroda. Pani nauczycielka puściła film, na którym było czyste morze i ryby. Mieliśmy pisać coś na jego podstawie, ale nic
          z tego nie wychodziło, bo wszystkim okropnie chciało się spać. Jakoś nikt nie mógł napisać nawet jednego zdania, więc w końcu zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.

          W trakcie lekcji przypadkiem plecak mi się wywrócił i wypadły z niego rzeczy. Wszystkie zaczęły tańczyć, wirować w kółko przy ławce, aż wreszcie się uspokoiły. Szybko posprzątałam i wróciłam do ławki. Ale… Zaraz… A gdzie pies?

          – Co to było? – zapytała mnie pani. – Wydawało mi się, że widziałam tam jakieś zwierzę.                                                                                              

          No tak. Budyń!

          – To był… Eee... eksponat przyrodniczy – odpowiedziałam.

          – Eksponat?

          – Tak. Canis canis, ssak domowy z rodziny psowatych.                                                      

          – To może pozwolisz nam dokładniej obejrzeć ten eksponat? – poprosiła pani.

          Przedstawiłam więc wszystkim Budynia, zwanego też eksponatem. Dzieciakom
          w klasie bardzo się spodobał. Nawet pani powiedziała, że jest fajny.
          Nic dziwnego, przecież to czysta prawda! 

          Budyń robił razem ze mną dużo różnych miłych rzeczy. Kiedyś, gdy miałam mieć w szkole plastykę, pilnie potrzebowałam na nią specjalnego patyka. Musiał być dosyć cienki i nadający się do rysowania. Gdy tylko Budyń się o tym dowiedział, natychmiast przyniósł mi z dziesięć takich kijków. Często też po szkole chodziliśmy na spacery, podczas których Budyń często tłumaczył, co chcą powiedzieć okoliczne psy – to było naprawdę ciekawe! Poza tym zupełnie poważnie grywaliśmy w piłkę, a nawet na komputerze. Wbrew pozorom, Budyń okazał się w tym całkiem dobry. Na kolację przyrządzaliśmy i pożeraliśmy kiełbasę, którą Budyń bardzo lubi (ja zresztą też), a wieczorem czytaliśmy
          i wymyślaliśmy różne śmieszne historyjki, rysowaliśmy do nich komiksy
          i świetnie się przy tym bawiliśmy.

          Jednak po pewnym czasie zauważyłam, że Budyń zrobił się trochę markotny. Bawił się, ale jakby mniej chętnie. Zaczęłam się zastanawiać, o co mu chodzi. Wreszcie kiedyś go o to zapytałam. Spojrzał na mnie wtedy jakoś tak smutno
          i westchnął.

          – Czy wiesz, że teraz śnisz? – spytał, patrząc na mnie uważnie.

          – Śnię? Jak to? – zdziwiłam się.

          Budyń milczał i tylko polizał mnie po ręce. Zrozumiałam, że ma rację. Przecież pani od przyrody nigdy by się nie zgodziła na psa na lekcjach! I te rzeczy, które wypadły mi z plecaka i zamiast się rozsypać, wirowały w powietrzu. No i przecież tak naprawdę pies nie ograłby mnie w Tetrisa.

          – O rety! Ale skoro śnię, to zaraz się obudzę i cię nie będzie! – uświadomiłam sobie nagle. Przytuliłam mocno Budynia.

          – Nie pozwolę ci zniknąć! Muszę koniecznie coś z tym zrobić! Tylko co?  

          Zaczęłam pośpiesznie się zastanawiać. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

          – Już wiem! Ty przecież przyszedłeś do mnie z książki, prawda? I stamtąd nigdy nie znikniesz! Tylko że – zmartwiłam się – tam jesteś inny, niż tutaj, ze mną. Tam jesteś niczyj, a ja chcę, żebyś był mój! Ty też tego chcesz, prawda?

          Budyń pokiwał łebkiem. On też chciał tu zostać. Ale sny muszą się kiedyś skończyć. Co robić? I nagle mnie olśniło.

          – Wiem! Napiszę cię jeszcze raz! Od nowa. Takiego, jaki jesteś teraz!

          Budyń aż podskoczył z radości i zaczął machać ogonem.

          – Tak! Zrób tak! – krzyknął. – Tylko czy aby na pewno potrafisz?

          – No jasne, że potrafię – odpowiedziałam i od razu zabrałam się do roboty.

          Teraz właśnie czytacie to, co napisałam. Budyń powiedział, że to fajnie zostać świeżo napisanym. Teraz to już nie jest kundelek z „Magicznego drzewa”. To jest mój własny, wyśniony pies. Poprzez sen przeniósł się z opowieści do zupełnie innej opowieści. To dopiero eksponat! Ciekawe, co na to powiedziałaby pani od przyrody?

           

           

          Ostrożnie z ogórkiem, odważnie z kaktusem

                      Był kiedyś taki ogórek, po którego ugryzieniu chciało się go więcej.
          I więcej, i jeszcze więcej… aż w końcu wpadało się w szał. Ja sobie pomyślałam, że on może być zatruty czy coś podobnego. Bo dała nam go pewna babka,
          a z taką obcą babką to nigdy nic nie wiadomo. Trafiłyśmy razem z Ewą do jej chaty przez zupełny przypadek. Ewa była ruda i nikogo się nie bała, więc przyjęła od babki ogórka i nawet podziękowała. Tylko ten ogórek jej upadł
          i potoczył się za chatę.

                      A tam, na trawie, wylegiwał się olbrzym w różowym swetrze. Porwał ogórka, bo za nimi przepadał. Zdążył jednak odgryźć tylko kawałek, bo przyszła Ewa i mu resztę zabrała. Zjadła go do końca, ale nie zdążyła zacząć szaleć, bo olbrzym pierwszy wpadł w szał i zamienił się w polarnego niedźwiedzia. A potem zaczął gonić Ewę, żeby ją pożreć. Może chciał ją zjeść dlatego, że miała
          w brzuchu resztę ogórka, a może po to, żeby ją ukarać, że mu tego ogórka zabrała.

                      Jak złapał Ewę, to było słychać tylko trzask jej kości! A potem niedźwiedź wyskoczył zza krzaków z jej kręgosłupem i żebrami. Musiałam uciekać! Wlazłam na drzewo liściaste. Olbrzym przemieniony w niedźwiedzia nie był groźny dla tych, którzy nie jedli ogórka, ale i tak, na wszelki wypadek, wolałam być  ostrożna.

                      Z powrotem w postaci olbrzyma jeździł po tym drzewie, na którym siedziałam, wózkiem zaprzężonym w sarenkę. Potem w słonia. Za chwilę słoń mu się wyrwał i olbrzym musiał go łapać. Potem chodził po tym drzewie razem
          z fretką. Fretka mnie w końcu zauważyła, ale oczywiście olbrzym nic mi nie zrobił. Powiedział tylko: „tu siedzi” i poszedł.

                      W tym czasie pod drzewem jeździł konno kowboj. Czułam się trochę, jakbym była nim. Wydawało mi się, że on też był przestraszony. A ja wciąż siedziałam na drzewie. Ja, która siedzę na drzewie, jestem bardzo ostrożna. 

                      Ja, która byłam kowbojem, stałam się bardzo odważna i udałam się
          w podróż.  Po kilku godzinach ja i koń dotarliśmy nad jeziorko. Wyglądało jak bezchmurne niebo z malutkimi obłoczkami. Dookoła była łąka. Na brzegu stał żuraw, a  w jeziorku pływała syrena. Miała ogon tak samo błękitny jak woda. Skąd się tutaj wzięła? Przyleciał do mnie mały, niebieski ptaszek i powiedział mi, że żuraw nie jest tak naprawdę żurawiem. Kto to był i jak stał się ptakiem? Ptaszek powiedział, że syrena zmieniła człowieka w żurawia, ale kim był ten człowiek, nie wiedział.

                      Zapytałam syrenę, jak ma na imię. Odpowiedziała, że Ewa. Czyżby to była moja przyjaciółka, ta sama, którą zaatakował niedźwiedź?

                      Nagle przypomniałam sobie, że byłam tu kiedyś wcześniej. W miejscu jeziorka rósł wtedy ogromny kaktus. Był bardzo podobny do kolczastego ogórka. Cały był pełen wody. Później obok kaktusa spadł meteoryt i zrobił dużą dziurę. Zaczął padać deszcz. Kaktus pobrał wodę i stwierdził, że ma jej za dużo. Wypuścił wodę. I w ten sposób powstało jeziorko. Potem wiatr przywiał kilka liści, które nadziały się na kolce i kaktus wyglądał jak drzewko.

                      Teraz rósł tuż przy brzegu, lekkie fale mogły go dosięgnąć. Złapałam go za miejsca, w których nie miał kolców i zaczęłam kręcić nim w ziemi. Wtedy wokół rośliny zrobił się dołek i kaktus wyszedł z ziemi.  Pojechałam z nim pod drzewo i podałam go sobie na drzewie. Ja na drzewie zaczęłam się zastanawiać, co można by zrobić mądrego z takim kaktusem w kształcie ogórka.

                      Zobaczyłam, że na gałęzi stoi na jednej nodze olbrzym.

          – Dlaczego stoisz na jednej nodze? – zapytałam go.

          – Bo czasem bywam żurawiem – odpowiedział.

          – Naprawdę pożarłeś Ewę? – zapytałam.

          – Może tak, może nie – powiedział.

                      Jak to? Nie wiedział? O co jemu chodziło? Coś kręcił.

          – Powiedz mi zaraz prawdę, bo cię nakarmię tym ogromnym, kolczastym ogórkiem! Jest bardzo kłujący!

          – Oj, no już dobrze –  powiedział olbrzym. – Nie pożarłem jej, bo jem tylko ogórki. Ale nie takie kolczaste!

          – A czyj był ten szkielet? Słyszałam trzask jakichś kości.

          – To taki stary szkielet, jak się złoszczę, to nim straszę – odpowiedział olbrzym.

          – To gdzie jest Ewa?

          – W chacie babki Karmazyny.

                      Zlazłam z drzewa i poszłam do chaty. Rzeczywiście, Ewa tam była.

          – Co robiłaś przez cały ten czas? – zapytałam.

          – Byłam syreną i pływałam w jeziorze – odpowiedziała Ewa. –A ty, co robiłaś?

          – Ach, siedziałam na drzewie i byłam w podróży, to bardzo skomplikowane.

                      Nie wiedziałam, jak wytłumaczyć Ewie te wszystkie ważne rzeczy, które zrozumiałam. Na przykład, że ogórek może wyglądać niegroźnie, a kaktus niebezpiecznie, a tymczasem może być odwrotnie. Ogórek może czasem wywołać szał, a kaktus może się bardzo przydać. Na wszelki wypadek dobrze jest uważać z ogórkiem, bo to właśnie on może być niebezpieczny, a z kaktusem warto być odważnym, chociaż ma kolce, bo może bardzo pomóc. Wiedziałam, że w każdej sytuacji będę ostrożna, ale nie wiedziałam, że potrafię też być odważna. A okazało się, że mogę i jedno, i drugie.

          utwór napisany w klasie trzeciej,

          nagrodzony w XIX Ogólnopolskim Konkursie

          Literackiej Twórczości Dzieci i Młodzieży

          (drugie miejsce w kategorii "Opowiadanie")